
Nie chcę nikogo oszukiwać, to nie jest historia z happy endem. To opowieść o tym jak pojawił się w naszym życiu pewien rudy kot i jak je nagle opuścił. Jeśli jesteście wrażliwi, nie czytajcie tego w pracy.
Pieróg przybył do naszego domu w lutym 2012 roku, dzięki FeliZnos – organizacji, która zajmuje się bezdomnymi kotami na Majorce. Wiele lat marzyłam o tym, żeby zamieszkać z kotem, więc, kiedy w końcu mogłam sobie na to pozwolić zakupiłam zestaw w postaci miseczek, kuwety i zabawek i pojechałam do schroniska. Pieroga widziałam dzień wcześniej na zdjęciu w internecie, pamiętam, że pokazałam zdjęcie Gerardo a on powiedział, że ten kot jest bardzo elegancki.
W schronisku trzymano go w klatce, z której za wszelką cenę usiłował się wydostać. Musiał tam być już co najmniej miesiąc, sądząc po dacie zdjęcia, które widziałam na stronie internetowej. Podeszłam do klatki a on zamiauczał do mnie żałośnie. Przywitałam się, podał mi łapkę, a kiedy zbliżyłam swoją rękę złapał mnie i usiłował wciągnąć do klatki. Serce zabiło mi mocniej, poczułam, że ten kot mnie sobie wybrał…
W tym samym czasie Ana, wolontariuszka pokazała mi innego kota, dużego białego, i zaproponowała żebym zabrała właśnie jego, ale ja nie mogłam odwrócić oczu od Pieroga. I w głowie cały czas miałam słowa Gerardo i pomyślałam, że on coś w nim zobaczył i dobrze się dogadają. I tak pojechał ze mną do domu.
– Jak go nazwiecie? – zapytała mnie po drodze Ana.
– Nie wiem jeszcze… może jakoś po polsku…
– O, tego jeszcze nie było! Jak na przykład?
– Bo ja wiem… kiedyś rozmawialiśmy, że gdybyśmy mieli kota nazywałby się Pieróg.
A Pieróg płakał całą drogę i gdzieś miał czy będzie miał imię polskie, hiszpańskie czy kosmiczne.
W domu wyszedł z transporterka i poszedł prosto do swojego nowego łóżka. Łóżko było bylejakie, ale jak na kocie standrady, myślę, że wspaniałe. Karton wyłożony kawałkiem kołdry przykrytej kocem. Pieróg od razu wiedział, że to jego.

Poszedł do niego umyć się po podróży (ze strachu zrobił kupę i trochę się pobrudził). Mył się i mruczał, a potem wstał i poszedł do łazienki – tam znalazł kuwetę, w kuchni zobaczył miseczkę pełną chrupek, i drugą, pełną wody. Zadowolony, że wszystko jest na swoim miejscu, wrócił do łóżka na zasłużony odpoczynek. I tak było, jakby od zawsze tam mieszkał.
Po kilku tygodniach zorientowaliśmy się, że miał tasiemca i świerzb w uszach, ale szybko udało nam się zapanować nad sytuacją. Pieróg uwielbiał leżeć na słońcu, bawić się w polowanie i wspinać się na meble. Przytulanie się go nie kręciło 😛

Szybko staliśmy się przyjaciółmi, choć nogi miałam ciągle pocharatane bo Pieróg uznał, że polowanie na mnie było przednią zabawą a w nocy gryzł nam z nudów włosy. Ale jakoś nauczyliśmy się ze sobą żyć i, chociaż mieliśmy być tylko domem tymczasowym, kiedy ktoś parę miesięcy później zapytał czy Pieróg nadal jest do adopcji, obojgu nam napłynęły do oczu łzy i szybko odpisaliśmy, że ten kot ma już dom.

Nie wiedzieliśmy nic o przeszłości Pierożka, ale jedno było pewne – wcześniej nie żył w mieszkaniu i strasznie tęsknił za wolnością. Do tego stopnia, że za każdym razem kiedy otwieraliśmy drzwi od mieszkania, wystrzeliwał jak rakieta i zbiegał na patio. Kilka razy nam zwiał, ale udało nam się go szybko zlokalizować. Niestety, nasze próby trzymania go w domu skończyły się jego depresją, więc postanowiliśmy zmienić lokum. I tak, udało nam się wynająć parter z wyjściem do ogrodu. Pieróg był wniebowzięty.
Mógł się szlajać ile chciał, miał trawę, słońce, krzakory. Chodził do sąsiadów na szynkę – skubaniec kazał się wypuszczać z domu, kiedy sąsiad wracał z pracy i czekał na niego na parkingu!
Chodził też z nami na spacer do parku, kiedy szliśmy wyrzucać recykling.
Lubiliśmy razem polegiwać na kanapie i oglądać seriale. Pieróg pomógł Gerardo napisać doktorat a mi pracę podyplomową. Taki był to kot uczony.

I to dzięki niemu nauczyłam się obługiwać manualny tryb w lustrzance a moje zdjęcia zaczęły wyglądać lepiej.
Kiedy podjęliśmy decyzję o przeprowadzce z Majorki, szukaliśmy domu z ogrodem, tylko ze względu na niego. Nie udało się, ale miał dla siebie chociaż patio. Oczywiście szybko nauczył się wychodzić w domu, wracać samemu kiedy mu się podobało. Niedaleko była spora łąka, więc oczywiście latem rezydował sobie gdzieś w krzakorach.





Kiedy wreszcie po kilku latach udało nam się wynająć dom z ogrodem, nie posiadaliśmy się ze szczęścia. I Pieróg też, nie wiem jak, ale on musiał widzieć co się święciło. Za każdym razem kiedy wracaliśmy z nowego domu, cieszył się jak szalony, ocierał o nas, barankował i mruczał. Trochę to do niego było niepodobne.
W nowym domu szybko znalazł sobie ulubione miejsca, oczywiście na słońcu. Wreszcie było tak, jak miało być. Ale pewnie znacie tę bajkę. Coś musiało się spieprzyć. I tak, po dokładnie 7 latach odkiedy Pieróg przybył do naszego domu, zachorował. Nie myśleliśmy, że to coś poważnego – często miewał problemy z zaparciami. Ale tym razem, coś innego było na rzeczy. Tym razem, coś zabierało mu siłę do czegoś tak banalnego jak zrobienie kupy. Nasza nowa weterynarz pokazała nam zdjęcie rentgenowskie zdrowego kota a potem pokazała nam prześwietlenie klatki piersiowej Pieroga. Najpierw zaskoczył nas fakt, że na grzbiecie, tuż pod skórą widać było śrut. Jakaś masakryczna pamiątka z Majorki, nie mieliśmy o niej pojęcia. Ale śrut to tylko tyle, przypomnienie jego dawnego życia. To co było głębiej złamało nam serce.
Jego małe płuca były pełne guzów. Nie było w nich miejsca na tlen, tak potrzebny nam wszystkim. Dodatkowe badania potwierdziły diagnozę. Nie można było zrobić nic oprócz ułatwieniu mu odejścia, kiedy przyjdzie pora. Zabraliśmy do do domu z nadzieją, że nie będzie trzeba podjąć tej decyzji. Weterynarz zgodziła się zostawić wenflon bo poprosiliśmy ją, żeby w razie czego zrobić to w domu a nie na zimnym weterynaryjnym stole.
Położyłam Pieroga na fotelu, otuliłam kocykiem i położyłam obok termofor, żeby choć trochę zwalczyć hipotermię. Gerardo nie był w stanie nawet na niego patrzeć bo ściskało mu serce. Ich więź była wyjątkowa, byłam czasem nawet trochę o to zazdrosna, ale lubilam patrzeć jak Pieróg barankuje i ociera się o głowę Gerardo.
Kiedy szliśmy spać, pomyśleliśmy, że weźmiemy go do łóżka, przecież to mogła być nasza ostatnia noc razem. Ale Pieróg nie był przekonany do tego pomysłu więc zeskoczył i schował się w kartonowym domku drapaku. Jego ciężki oddech stał się jeszcze cięższy. W końcu zaczął się ślinić i oddychać przez usta. Wyszedł z domku, ułożył się na boku a ja nie wiedziałam co robić. Jak mu pomóc? Jak mu ulżyć kiedy desperacko próbuje złapać koleny oddech? Czułam się strasznie winna, że zabraliśmy go z kliniki, że wzięliśmy go do łóżka, że musi przez to przechodzić.
-Gerardo, on chyba umiera – powiedziałam łamiącym się głosem a łzy kapały na podłogę, tuż obok małej kałuży kociej śliny. Zadzwoniliśmy do naszej wterynarz. Powiedziała, żeby dać mu trochę czasu. po 15 minutach zadzoniliśmy ponownie. Nie chcieliśmy, żeby tak wyglądała jego sotatnia noc. Było już po północy, ale przyjechała niemal od razu.
Rozmawialiśmy długo, bo Pieróg trochę się już uspokoił. Zapytaliśmy o cały proces, o podawane leki. Gerardo wziął Pieroga na kolana, na jego ulubiony kocyk. Pożegnaliśmy się, powiedzieliśmy mu jak bardzo go kochamy i przeprosiliśmy za to, że nie mogliśmy mu pomc w żaden inny sposób. Po znieczuleniu Pieróg zasnął, ale nawet wtedy widzieliśmy jak jego małe ciałko walczy o każdy oddech.
Odszedł spokojnie, na swojej kanapie, na swoim kocyku, głaskany i całowany. Tylko tyle mogliśmy dla niego zrobić.

Przeczytałam kiedyś gdzieś, że koty tak naprawdę to wcale nie umierają, tylko po prostu zwalniają nas ze służby i idą sobie gdzieś dalej, sobie tylko znaną drogą… Mam nadzieję, że tak jest naprawdę…
Serce mi pęka na myśl o tym, co przeżywacie, zwłaszcza że miałam podobną sytuację z naszym rodzinnym psem 3 lata temu, więc wiem doskonale, jak bardzo to boli… Nie ma nic gorszego, niż strata Przyjaciela, i to w przypadku zwierząt zawsze jest przedwczesne…
Trzymajcie się… Ślę Wam dużo dobrych myśli i wierzę, że Pieróg teraz, gdzieś w innym wymiarze, patrzy na Was ze swoją antypatyczną miną, i jest mu dobrze, i kocha Was nieustająco…
Przepiękny ten tekst, przepięknie go pożegnałaś…
Ściskam Cię mocno, Ten Kot całuje! ( a Ten Kot NIENAWIDZI całowania… 😉 )
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Dziękuję 😘 ja też bardzo chce wierzyć, że jednak gdzieś tam jest i patrzy na nas zaryczanych i z półprzymkniętymi oczami mówi „chalaos” 😭
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Na pewno tak jest😘❤️
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Piekna historia. Sama mam kota Herkulesa i niewyobrazam sobie bez niego mojego swiata. Koty maja swoje male kocie niebo pelne drapakow i puchatych lwgowisk i tam Twoj Pierog pewnie lezy gdzies na sloncu 😭😢😢😭😭trzynaj sie i wysylamybsciskacze i kocie baranki
PolubieniePolubione przez 3 ludzi
Dziękuję. Nie raz czytałam podobne historie i zastanawiałam się jak to będzie. Prawda jest taka, że nic Cię nie przygotuje na ten ból i pustkę którą po sobie zostawiają. Chciałabym wierzyć w to kocie niebo, o którym piszesz 😻
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Reading this bought a tear to my eye. What a handsome cat Pieróg was, I’m glad you took him home ❤
PolubieniePolubione przez 2 ludzi
Po stracie każdego kota cierpię, a kilka ich już mnie opuściło. I zawsze mam poczucie winy, że czegoś nie dopatrzyłem, że się nie zorientowałem w porę. Ostatniego straciłem rok temu. Wyszedł z domu i już nie wrócił, choć zawsze wracał, przez te cztery lata, które z nami spędził… Została piątka. I wiem na bank, że tyle jeszcze razy będę musiał znosić ból ich odchodzenia. To cholernie trudne. Ale to już wiesz… Współczuję.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ojej, przykro mi. Koty są świetne przez to że są tak niezależne, a z drugiej strony ta ich niezależność jest często tym przez co cierpimy. Mamy jednego kota, który zdecydował się wyprowadzić z domu i przychodzi tylko na jedzenie i na dodatek syczy na nas i ucieka. Nie wiem czy to demencja czy coś innego, on zawsze był inny od wszystkich kotów, kiedyś napiszę o nim post. W każdym razie, całą sytuacja boli strasznie.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
To prawda, koty są jak ludzie – każdy ma inny charakter. Wśród naszej piątki jest jeden niezwykle towarzyski, drugi zaś to totalny odludek. Jeden z kotów jest podwórkowym zakapiorem (choć mieszka w naszym mieszkaniu) i rzuca się na wszystkie psy przechodzące przy naszym płocie – nawet na rottweilery. Inny zaś boi się właściwie każdego dźwięku. A wszystkie są z jednej matki!
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Piękny wpis. Ja dziś jadę odebrać moja sierotke z hotelu w którym spędziła święta. Nie widzialysmy się 2 tygodnie. Pewnie jej to nawet nie obeszło. Zlewa nas już 3 lata. Ale chyba nam wszystkim ten układ pasuje. Czasem użyje męża jako fotel. A tak to biega na zewnątrz.
PolubieniePolubione przez 1 osoba