
Cisza, o której myślę, tak naprawdę wcale ciszą nie jest. Słychać wróble, kapturki, koguta sąsiadów. Gdzieś w oddali szczeka wiejski pies. Nagle do pokoju wlatuje tłusta, czarna mucha i bzyczy jakby w środku miała mały silniczek. Dźwięków jest dużo, ale dla mnie są ciszą. Spokojem.
Siedzę na kanapie w swoim własnym salonie i czuję spokój. Pierwszy raz od dłuższego czasu. Przytulone do mnie, na kocu, leżą Carter i O’Neill. Czytam książkę i popijam zimną już herbatę z sokiem z połowy cytryny. Jest pochmurno, chociaż temperatura dobrze powyżej 20 stopni. Czuję jakby ta sytuacja już się wydarzyła, jakbym już to kiedyś przeżyła, choć nie jest to dokładnie deja vu.

Skupiam się więc na tym uczuciu i przeszukuje pamięć, ciekawa gdzie mnie zaprowadzi. Szybko pojawia się pierwszy obraz, jakoś powiązany z tą szarością dzisiejszego nieba. Jest nim spieczony bochen chleba, pokrojony maszyną w równe kromki i zapakowany w foliowy woreczek. Zawsze kiedy tata odbierał nas od babci, a potem mamę z pracy, kupowaliśmy dwa takie bochenki w piekarni. Zazwyczaj szłam z mamą, albo biegłam sama:
– Poproszę dwa krojone.
Stała formułka. Czasem dodatkowo kupowaliśmy też grzebień. Drożdżowy lukrowany wieniec nadziany dżemem, z nacięciami po zewnętrznej stronie. Bardzo lubiłam grzebień, ale nie przepadałam za przypieczonym chlebem. Dużo bardziej lubiłam ten, który jadało się u mojej koleżanki, albo ten który babcia kupowała w sklepie Spółdzielni Inwalidów na rogu. Były dużo bardziej zbite, mięsiste, można było zjeść ze smakiem z samym masłem. Do dziś nie wiem dlaczego my kupowaliśmy akurat w tamtej piekarni i czy ktoś w domu tak naprawdę lubił tamte chleby.
Trzymając worki z chlebem i osobną foliową torebkę z grzebieniem, wracałam biegiem do naszego białego Dużego Fiata, najpewniej zatrzymując parę groszy reszty.
Pamiętam ciemnozieloną spódnicę w szkocką kratę, którą mama nosiła w jesienne dni. Skórzaną kurtkę taty i jego „pedałówkę” w której nosił wszystkie potrzebne dokumenty.
A potem myśli o szarej ciszy przenoszą mnie już do grudziądzkiego mieszkania na Śniadeckich. Do popołudniowej, szarej ciszy, wypełnionej słowem pisanym. I wtedy nie było cicho, dzieciaki krzyczały na podwórku, przed blokiem, rodzice oglądali telewizję w dużym pokoju, albo rozmawiali w kuchni. W oddali szczekał jakiś pies, lub przechodziła pod domem stukając w chodnik jakaś pani w obcasach.
Za oknem las mieszany, próżno tam jednak szukać palm, które widzę za moim oknem teraz. Czytam na komórce elektroniczną wersję książki hiszpańskiego dziennikarza, wypożyczoną z andaluzyjskiej e-biblioteki. Podczas gdy w szarym wspomnieniu czytam stary już wtedy komiks Papcia Chmiela, z biblioteki SP16, albo jakiś niby romans dla nastolatek pożyczony z filii biblioteki miejskiej koło Arabeski, w której często bywałam gościem.
Spieczony chleb, biały Fiat, szare niebo, książka, beżowy koc na kanapie, kubek herbaty, ciemnozielona spódnica mamy.
Wysokie oleandry, koty, szare niebo, beżowy koc na kanapie, kubek herbaty, ebook, moje skarpetki z małpą i bananami.