Kluska

Pamiętacie jak jakiś czas temu zabrałam Was w krótką podróż po El Santiscal? Nie napisałam o tym spacerze jednej bardzo ważnej rzeczy. Po tym spacerze nie miałam tylko udanych zdjęć, ale zyskaliśmy też nowego kota. Tak, piątego.

Po śmierci Pieroga rozmawialiśmy czasem o tym, żeby adoptować rudego kociaka. Bez Pieroga było jakoś pusto… kociak nazywałby się Kluska, no bo jak inaczej. Jednocześnie wiedzieliśmy, że nic nam Pieroga nie zastąpi a mała ruda kulka mogłaby tylko ciągle przypominać niedawny ból. Koniec końców, przestaliśmy myśleć o adopcji. Ale jako, że poniekąd zwolniło się miejsce a pewna kotka, której byłam matką chrzestną potrzebowała domu, któregoś dnia zamieszkała z nami Buffy.

Buffy Pogromca Myszy

Buffy od razu ukochała sobie Gerardo, który był świeżo po zapaleniu płuc i małym zawodowym niepowodzeniu i bardzo tej kociej miłości potrzebował. Ja też się zakochałam w Buffy, ale przede wszystkim zamartwiałam się o resztę, która na nią warczała i uciekała. Relacje w naszym kocim stadzie do łatwych nie należą i, moje oczko w głowie Shiva, nie przyjaźni się z nikim. Wiedziałam, że z nią będzie największy problem.

Shiva

Nicky trochę się znęcał nad Pierogiem, rzadziej nad Shivą, więc nie bałam się, że teraz to jego ktoś będzie napastował. Wiedziałam, że albo się dogadają i bedą się nawzajem ganiać, albo dostanie trochę własnego lekarstwa (czy po polsku też się tak mówi?). Wygląda na to, że miałam rację z tą pierwszą myślą i jeśli się ganiają to w zabawie.

Nicodemo

Jackie okazał się największym problemem przy tym powiękdzeniu rodziny. Nie chciał mieć nic wspólnego z Buffy, uciekał, syczał, prychał i ogólnie wzbudzał we mnie ogromne poczucie winy. Ale o Jacku będzie jeszcze osobny post, bo to przypadek specjalny.

Jack Donaghy

Znowu się rozgadałam, co?

Wróćmy więc do tego spaceru. Normalnie tę trasę przejeżdżam rowerem. Tym razem poszłam pieszo, bo chciałam zrobić zdjęcia. Tym razem Gerardo poszedł ze mną, chociaż bardzo mu się nie chciało, bo mi obiecał. Tym razem nie doszliśmy aż do zapory, bo gdybyśmy to zrobili, wracalibyśmy po ciemku.

Słońce zaszło w połowie drogi powrotnej i właśnie kiedy zaczęłam się zastanawiać co zjeść na kolację, Gerardo stanął jak wryty i gestem kazał mi się zatrzymać. Zatrzymałam się i wtedy ja też usłyszałam. Płacz wydobywający się z jakiejś maleńkiej klatki piersiowej. Spojrzałam w stronę z której, jak mi się wydawało, dobiegało miauczenie i zdążyłam zobaczyć tyci ogonek i dupkę, chowające się w wysokiej trawie tuż przy drodze. Wyglądało to jak na zdjęciu z góry – kanał, trawa, bariera, droga. Przebiegłam szybko ulicę, żeby odnaleźć malucha i po chwili przeczesywania trawy zobaczyłam małą rudą kulkę z wystraszonymi oczami.

Serce zabiło mi jeszcze mocniej a Gerardo uznał, że nigdzie się nie ruszymy dopóki go stamtąd nie zabierzemy. Zostawienie go byłoby pewnym wyrokiem śmierci. Przez chwilę tylko zastanawiałam się, czy nam też nic nie grozi, bo w moim optymistycznym umyśle, widziałam kilka możliwości:

  • Próbuję złapać kota, który cofa się przed moją ręką i wpada do kanału.
  • Gerardo traci równowagę na wąskiej przestrzeni między barierką i kanałem i wpada do wody uderzając się przy tym w głowę.
  • Przerażony kot ucieka przed nami wprost pod koła nadjeżdżającego auta.
  • Skulona na zakręcie, próbując wydobyć kota zostaje potrącona przez miejscowego idiotę w starym BMW.

Dodam jeszcze tylko, że ku każdemu z tych rozwiązań były przesłanki.

Zrobiło się ciemno, wkoło żadnych latarni. Akurat tego dnia nie wzięłam ze sobą komórki więc jednym telefonem używanym jako latarka próbowaliśmy na zmianę znaleźć kota w wysokiej trawie lub, świecąc na siebie, nie dać się rozjechać.

Kot zwiewał jak mógł i udawało nam się go znaleźć parę metrów dalej tylko dlatego, że co jakiś czas nadał płakał.

Jeden z przejeżdżających samochodów hamuje nagle i Gerardo jest pewien, że zobaczył, że coś wybiegło na ulicę. Samochód przejeżdża a my biegniemy na miejsce. Znajdujemy kociaka w trawie. Kilkanaście minut później słyszymy go znowu, tym razem po drugiej stronie ulicy! Jakie szczęście! Przebiegł, jest daleko od kanału, teraz żeby tylko nie dać mu znowu tam uciec. Adrenalina daje Gerardo nadludzkie możliwości i jakimś cudem, lewą ręką, łapie kocię i nadal płaczące przytula do siebie. Jest maleńkie i zupełnie rude. Nie ma wątpliwości, że to Kluska. Nie ma wątpliwości, że Pieróg to wszystko zaaranżował. Nie ma wątpliwości, że zostanie z nami na zawsze.

Dopiero następnego dnia, kiedy zabieramy Kluskę do weterynarza okazuje się, że chodzą po nim pchły, z uszu możaby wyciągać łyżkami świerzb i jego odchody a skóra jest pokryta strupami. A, i chociaż zdecydowana większość rudzielców to koty, nasza Kluska jest tyci, 400 gramową panienką.

Pcheł już nie ma. Nadętego brzuszka też już nie ma. Waga została potrojona. Uszy wciąż regularnie czyścimy a jeśli chodzi o grzybicę skóry to leczymy się we trójkę XD

Kluska dwa dni po tym, jak ją znaleźliśmy.

Kluska już po paru dniach przestaje się nas bać i mruczy za każdym razem kiedy wchodzimy do pokoju. Uczymy się co nieco o kociętach – nigdy nie mieliśmy w domu malucha – nie możemy się nadziwić, że Kluska jest większa z dnia na dzień!

Minęło kilka tygodni od tej pamiętnej piątkowej nocy. Kluska nie mieszka już w pokoju gościnnym, śpi na naszej poduszce lub na ogromnym drapaku na który sama się wspina. Wygłupia się z Buffy, udaje większą od niej i nosi w pyszczku zabawki z miejsca na miejsce. Nie spędziła z mamą wiele czasu, ale widać, że nauczyła się wszystkiego co ważne – reszty nauczymy ją my 🙂

12 myśli na temat “Kluska

    1. No! Zwłaszcza że jak dotarła do domu to straciła głos i zamiast miauczeć robi tylko takie urocze „iiiik” 😆
      Całe szczęście, że w tej trawie tak się darła bo byśmy jej w życiu nie znaleźli.

      Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz