Flash talks, silent disco i Harry Potter.

W poprzednim poście opowiedziałam Wam trochę o tym, jak minęła mi podróż do USA, ale podczas tego tygodnia wydarzyło się jeszcze tyle innych rzeczy… Jetlag zniknął po dwóch dniach, choć nadal chodziłam z czerwonymi i podkrążonymi oczami, bo jakoś nie mogłam wypocząć. Podejrzewam, że działo się za dużo 😀

Jako, że wszyscy na codzień pracujemy z domu, żeby mieć okazję lepiej się poznać, każdy nowy pracownik miał 4 minuty, żeby opowiedziedzieć reszcie o czymkolwiek, co go interesuje. To właśnie ten flash talk z tytułu. Mogliśmy zaznaczyć nasze preferencje co do dnia, godziny i sali w jakiej będziemy mówić. Mówienie przed dużą publicznością nie należy do moich ulubionych zajęć, ale uważam, że trzeba stawiać czoła własmym lękom, więc w soich preferencjach zaznaczyłam, że wielkość pokoju nie ma znaczenia, a jedynie wolałabym mieć to z głowy jak najprędzej. Mój flash talk został więc zaplanowany na wtorek rano, w największej sali jaką mieliśmy do dyspozycji, podczas śniadania… Nie muszę Wam chyba mówić, że byli tam prawie wszyscy – a było nas prawie 800.

Cóż było robić… Śniadanie tego dnia ledwie przełknęłam, zrobiłam sobie gorącej czekolady i czekałam na swoją kolej. Zdecydowałam opowiedzieć historię Jackiego, jednego z naszych kotów, bo wydaje mi się dosyć ciekawa (pewnie tu też o nim kiedyś napiszę), ale nie miałam pojęcia czy skondensowanie czterech lat w cztery minuty faktycznie będzie dla innych zajmujące. Żeby jakoś dodać sobie otuchy postanowiłam zacząć moim ulubionym cytatem z Jimmiego (nie wiem czy ktoś w ogóle zrozumiał ten mikro żarcik :P)

Tak czy siak, kiedy zaczęłam mówić przestałam się denerwować, ale nie miałam kiedy wytłumaczyć tego moim nogom, które trzęsły się jak osika na wietrze. I dlatego, moi drodzy, na tym zdjęciu mam zgiętą nogę – w tej pozycji, trzęsłam się mniej.

Flash Talk
fot. Igor Klimer

W życiu nie przypuszczałam, że mój flash talk będzie takim sukcesem – przez cały tydzien podchodzili do mnie ludzie żeby powiedzieć, że bardzo im się podobało i historia wzruszyła ich do łez. Gdybym wiedziała, zabrałabym jakieś zdjęcia Jackiego z odciskiem łapki albo coś 😛

Wieczorami zawsze coś gdzieś się działo – jam sessions, próby zespołów przed finalną imprezą, sesje gier planszowych, zrobiliśmy sobie nawet spotkanie wszystkich Automatticians z Polski! Jednak jeden wieczór na długo pozostanie mi w pamięci – silent disco. Pomysł był prosty – grało trzech DJów, każdy na innym kanale. Wchodząc do pokoju dostawałeś słuchawki i mogłeś przełączać się miedzy kanałami. Każdy DJ miał swój kolor, więc było widać kto kogo słucha. To był jedyny moment, kiedy było mi gorąco w hotelu 😛 Spociłam się jak prosię i poszłam do swojego pokoju tylko dlatego, że po paru godzinach przesadnego bujania się zaczęły mnie boleć kolana.

O ile się nie mylę, następnego wieczoru zabrano nas na kolację do The Wizarding World of Harry Potter. Po godzinach! Wyobrażacie sobie wizytę w parku rozrywki, w którym nie ma tłumów krzyczących dzieci? Wiem, że to trudne, ale zmuście swoją wyobraźnię. Może trochę pomogą Wam te zdjęcia:

 

 

dscf7139
Fot. Kiran Foster

 

Przyznam szczerze, że nie uważam serii o Harrym Poterze za wybitne dzieło literackie, ale przeczytałam chyba 5 książek i dobrze się przy nich bawiłam. Filmów widziałam, już mniej i zupełnie zapomniałam o pewnej scenie, dopóki nie zdałam sobie sprawy, że sama się w niej znalazłam. Najpierw scena, o której mowa:

A teraz wyobraźcie sobie mnie i kilkoro innych ludzi w sklepie z magicznymi różdżkami Ollivanders. Podchodzi do mnie stary czarodziej i pyta jak mi na imię.

– Oliwia – odpowiadam z wielkim bananem na twarzy.

Czarodziej mruży lekko oczy, przygląda mi się zza okularów i pyta:

– Powiedz mi Oliwio, czy przyszłaś tutaj po magiczną różdżkę?

Usta ułożyły mi się, żeby odpowiedzieć tak, ale chyba nic z nich nie wyszło. Pokiwałam tylko głową a czarodziej powiedział, żebym poszła za nim. Podeszliśmy do lady i zaczął opowiadać o tym, jak to różdżka wybiera czarodzieja a nie na odwrót. Dostałam kilka do spóbowania – żadna z nich nie okazała się być tą dla mnie. Wywaliłam pudełka ze ściany, zabiłam kwiat, który miałam podlać (Aguamenti!)…

MagicWand
Fot. Elio Rivero

Nie wyglądało to dobrze, dopóki nie wzięłam do ręki różdżki typu Birch…

hp-3
Fot. Elio Rivero

Zostałam wybrana!

Nie przytoczę tu całego mojego monologu wewnętrznego, ale ostatecznie postanowiłam kupić tę różdżkę i byłabym to zrobiła, gdyby nie okazało się, że mój bank mi nie pozwala na takie zakupy bez wcześniejszego uzgodnienia. Gotówki nie miałam, więc wszyłam ze sklepu z pustymi rękami. Pomyślałam, że to nic takiego bo cena była absurdalna i pewnie bym o wszystkim zapomniała gdyby nie podszedł do mnie G., który był świadkiem całego zdarzenia i zapytał rozemocjonowany:

– Gdzie twoja różdżka?!

Musiałam wytłumaczyć, że nie przyjęli mojej karty w sklepie i dopiero wtedy zrobiło mi się jakoś strasznie smutno. Że co z tym bankiem do cholery, bez problemu zapłaciłam kartą w hotelu, a teraz robią jakieś jaja. Co za różnica, hotel czy park rozrywki? Zaczęłam pogrążać się w głupich myślach, kiedy I., z którym stałam nagle ruszył w stronę sklepu i powiedział:

– Chodź, kupimy ci rożdżkę.

I poczułam się jak mała dziewczynka, której powiedziano, że zaraz dostanie loda w nagrodę za to, że była grzeczna. Zupełnie nie wiedziałam co powiedzieć bo w głowie cały czas biłam się z myślami niepotrzebny wydatek vs. fajna pamiątka. Wróciłam do sklepu, I. zaplacił swoją kartą – jego bank nie interesował się gdzie wydaje pieniądze. Na szczęście jest PayPal więc nadal mogłam się obejść bez wypłacania dolarów i bez długów 😛

Przez resztę wieczoru próbowaliśmy więc z I. różnych magicznych zaklęć. Właściwie to ja szalałam z różdżką a on robił zdjęcia. Udało mi się uruchomić fontannę, uciszyć hałasujące papugi (Silencio!) i spłukać coś w toalecie (ale hej, to była magiczna toaleta na sklepowej wystawie!). Mówią, że pieniądze szczęścia nie dają, ale to nieprawda. Jeśli możesz wydać kilkadziesiąt dolarów na magiczną różdżkę ze sklepu Ollivanders, zdecydowanie kupujesz sobie szczęście – przynajmniej na jeden wieczór.

 

 

6 myśli na temat “Flash talks, silent disco i Harry Potter.

    1. Hahaha ale dlaczego? To było naprawdę świetne doświadczenie. Tylko dla ludzi o którzy wchodzili do sali bez słuchawek było głupie bo prawie wszyscy coś podspiewywalismy i brzmiało to fatalnie haha 😂

      Polubienie

  1. No w kwestii tego, czy „Harry Potter” jest czy nie jest wybitnym dziełem literackim, będziemy się pięknie różnić, bo ja totalnie uważam, że JEST! 😛 Straszliwie Ci zazdroszczę i tego parku rozrywki, i tej RÓŻDŻKI!!! ❤
    Co do Twojego flash talk, to gratuluję! 🙂 Coś w tym jest, że ludzie zawsze miękną, jak im opowiadasz o kocie! 😀
    A silent disco fajne, ja byłam kiedyś na treningu zorganizowanym na tej samej zasadzie (było kilku trenerów i można było się przełączać na którego się chciało)- to fajne, śmieszne doświadczenie! 🙂

    Polubione przez 1 osoba

    1. Ale czego to był trening? Jak pierwszy raz przeczytałam Twój komentarz, pomyślałam że chodziło i jakiś coaching i nie mogłam pojąć jak był sens czegoś takiego. Dopiero teraz do mnie dotarło, że pewnie miałaś na msli jakiś trening sportowy? 😂
      A koty to wspaniały temat, że mną lepiej nie zaczynać bo mogę gadać i gadać 😛

      Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz